Tajemnicą Poliszynela i anegdotą często powtarzaną w Dereszu jest fakt, że nasze konie częściej bywają w operze niż niektórzy członkowie klubu.
Niestety jestem tego chodzącym przykładem. Mimo że lubię teatr muzyczny i chętnie korzystam z każdej okazji, by wybrać się do Opery Nova w Bydgoszczy, jakoś nigdy się nie składało, bym mógł uczestniczyć w wyjeździe naszych koni, które regularnie biorą udział w inscenizacjach operowych. Mamy to szczęście, że spektakle, do których scenograf zaangażował nasze zwierzęta, cieszą się dużym powodzeniem i w każdym sezonie operowym te inscenizacje są wznawiane.
Jednak sukces ten ma swoje uzasadnienie. To spektakle zrealizowane z wielkim scenicznym rozmachem i bardzo bogatą scenografią. Skoro w wizji scenografa pojedyncza scena wymaga prawdziwego zaprzęgu ciągniętego przez parę koni lub efektownego wjazdu kabrioletu DKW, to można się domyślać, że wszystkie elementy spektaklu są przygotowywane dużym nakładem sił i środków. Dlatego grane są zazwyczaj dzień po dniu i od nas - klubowiczów - również wymagają dużej mobilizacji, by co wieczór być z końmi na miejscu.
Zatem gdy tylko jeden z kolegów pełniący stały dyżur przy wyjazdach do opery nie mógł pod koniec listopada wygospodarować czasu na spektakle w środku tygodnia, bez wahania wskoczyłem w jego miejsce. Dzięki temu miałem sposobność towarzyszyć dwóm zacnym damom: Harfie i Harmonii; tak w przygotowaniach jak i w wieczornym wyjściu do opery.
Harfa i Harmonia - dwie kare klacze ciągnące land w pierwszym akcie operetki Imre Kálmána pt. "Hrabina Marica", dla których ten sezon był pierwszym sezonem występów, zachowywały się jak stałe bywalczynie. Spokojnie przeżuwały obiad, gdy my już gorączkowo czyściliśmy oficerki. Aby być na czas, przed spektaklem w Bydgoszczy, trzeba stawić się w stajni około 16:00. A musicie wiedzieć, że spektakle środkowe to i tak rutyna i mniejszy zachód, niż pierwszy i ostatni spektakl. Powóz, ozdobna uprząż, kantary, uwiązy, stroje sceniczne - wszystko czeka już w kulisach gotowe na nasz przyjazd. Jednak przed pierwszym występem trzeba to wszystko przejrzeć, poprawić, wyczyścić, pobrać stroje z garderoby w operze, sprawdzić jak leży (uprząż na koniach na ogól dobrze, ale jest okazja by sprawdzić kto ile przytył od poprzedniego sezonu i przeszyć guziki ;)). To też niemały wysiłek organizacyjny i logistyczny.
Tym razem mogliśmy się jednak skupić wyłącznie na naszych bohaterkach. Po posiłku przegląd kopyt, czyszczenie i piłowanie zadziorów. Jak przed każdym występem dbamy o wszystkie detale. Dokładne szczotkowanie, by sierść lśniła i nie miała śladu kurzu. Rozczesywanie grzyw i ogonów. Na niedzielnej jeździe słoma w ogonie to tylko okazja do przytyków i ryzyko, że prowadzący odeśle do stajni na poprawkę. Nie uchodzi, by do tak szacownego przybytku pójść ze słomą wystającą z czegokolwiek. Jeszcze ostatnie pociągnięcia szczotki i podjeżdża trailer. Pakujemy najpierw do samochodu nasz ekwipunek i trochę końskich smakołyków, aby w razie czego uspokoić lub nagrodzić konie na miejscu. Załadunek przebiega bardzo sprawnie. Harfa i Harmonia jakby rozumiały wszystko, wchodzą i ustawiają się posłusznie. Uff... pierwszy stres za nami. Jak przypomnę sobie pół godziny przekonywania Rodosa, by wszedł do trailera przed wyjazdem do Lubostronia, to nie wiem, czy zdążylibyśmy przed trzecim dzwonkiem. Na szczęście poszło sprawnie i możemy ruszać. Powoli, żeby nie stresować zwierząt, zasuwamy do Bydgoszczy.
Reszta ekipy, w tym powożący dojechała bezpośrednio pod operę. Obsługa sceny, świetnie przeszkolona i obeznana już z naszymi damami, jak na komendę otworzyła wielkie wrota i opuściła rampę, po której konie weszły do wielkiej towarowej windy. Ogromna maszyneria wynosi konie na poziom sceny, skąd przechodzimy prosto do kulis, w których można zaprzęgać nasze klacze do czekającego powozu. Dla kogoś jak ja, kto nigdy nie widział dużej sceny operowej od kuchni, wszystko dokoła robi wrażenie nie mniejsze niż sam spektakl. Ogrom dekoracji, ilość osób uwijających się na zapleczu oraz doskonała synchronizacja wszystkich uczestników przedstawienia robi naprawdę ogromne wrażenie. Pracę dyrygenta mamy okazję podziwiać wielokrotnie podczas koncertów, ale mało kto wie, że co najmniej tak samo liczna orkiestra dyrygowana przez zupełnie niewidocznych dla publiczności dyrygentów uwija się za kulisami i to jeszcze zanim zabrzmią pierwsze takty uwertury.
Podziwiam rozgrzewkę baletu, automatykę dekoracji i scenę, która nagle zostaje opuszczona o 2 metry, by tancerze mogli w pierwszym akcie wyłonić się spod ziemi. Wymieniamy się uwagami i słucham zakulisowych anegdot. Z trudem zapamiętuję informacje, kiedy wchodzimy, jak nie należy się zachowywać, ale nadrabiam dobrą miną. O ile nami nikt specjalnie się nie przejmuje, giniemy w tłumie statystów i chórzystów, o tyle nasze damy brylują w towarzystwie. Pierwszoplanowe solistki i śpiewacy naszej opery roztrącają nas, by dopchać się do Harfy i Harmonii. Każdy poklepuje po szyi, ma dla nich dobre słowo, a co niektórzy przemycili w kostiumach nawet kawałek marchewki lub kostkę cukru. Nasze smakołyki zabrane ze stajni chyba nie zrobiłyby żadnego wrażenia po takim poczęstunku.
Zadziwiające w tym kołowrotku barwnych postaci: przychodzących i wychodzących, witających się, żartujących i rozmawiających ze wszystkimi naokoło, co rusz wychwytuje ktoś dźwięk strojącej się orkiestry i niespiesznie oddala się, by zająć swoje miejsce na scenie. W końcu w powozie zostaje Hrabina Marica i osoby towarzyszące jej w uroczystym wjeździe na scenę. Szybko wskakuję na kozioł i powtarzam sobie kwestię chóru. No, bo umawiamy się z Piotrem, że jak już jesteśmy w operze, na scenie, w trakcie spektaklu... to nie możemy przepuścić okazji, by móc potem na starość opowiadać "Tak, tak... swego czasu śpiewałem w Operze Nova w Bydgoszczy, w operetce Kálmána... och, libretta już nie pamiętam, nie proście, bym nucił." Nic z tego - światła wielkiej sceny, barwny tłum postaci, nieprzenikniony mrok zasłaniający widownię robią takie wrażenie, że zapomnę wszystkiego.
Jeszcze dziecięcy chór nie skończył swojej kwestii, a po Harfie i Harmonii widać, że niemal z taką samą precyzją jak śpiewacy wyczuwają moment, w którym muzyka podprowadza nas do sceny, w której mamy wystąpić i ganaszują się pięknie wyrównując zaprzęg. Lekki strzał z bata nad głową prowadzącego konia i wolno wtaczamy się w światła wielkiej sceny. Gdy tylko konie ukazują się widowni słychać tu i ówdzie gromkie oklaski - znak, że są na widowni jacyś koniarze. Za chwilę wszystko jednak zagłusza muzyka i śpiew całego zespołu witającego przybywającą do majątku główną bohaterkę spektaklu. Zanim wybrzmi ostatni takt pieśni powitalnej, towarzystwo wysiada z naszego landa i powoli ruszamy w stronę przeciwległych kulis. Harmonia nieznacznie rzuca łbem, jakby chciała powiedzieć, że jej rola powina być większa, że chciałaby coś tu pokazać, ale posłusznie rusza naprzód i... nasza rola już skończona. Wyprzęgamy i wyprowadzamy konie z powrotem do windy. Za chwilę w drodze powrotnej będziemy rozmawiać o tym, jak dużo pracy i energii trzeba włożyć w to, by na dwie-trzy minuty zafunkcjonować w tym wielkim przedsięwzięciu jakim jest teatr operowy. W uszach brzmi jeszcze skoczna węgierska melodia i przed 21:00 wprowadzamy nasze damy do stajni. Zmęczeni wysiłkiem i emocjami, ale zadowoleni z dobrze wykonanej roboty żegnamy się i jedziemy do domów. Jutro znowu o 16:00 w stajni. Bo przecież Hrabina Marica musi mieć swój efektowny wjazd w pierwszym akcie. A ja kolejną okazję, by tym razem nie zapomnieć kwestii i jednak dołączyć się do chóru :)
Dopiero gdy opadną emocje, uświadamiam sobie, ile wysiłku i mobilizacji kosztuje tak epizodyczny udział w poważnym przedstawieniu teatralnym. A nie przymierzając naszego skromnego udziału do prawdziwego operowego rzemiosła - ile wysiłku wkładają osoby naprawdę tworzące to widowisko: muzycy, tancerze, soliści, obsługa techniczna. Jakiej trzeba precyzji i współpracy, by wszystko co zaplanują: scenograf, reżyser i dyrygent; zamknęło się jedną harmonijną klamrą.